Przyznam, że do Stambułu jechałem praktycznie w ciemno. Wybór podyktowany był przede wszystkim kosztami, a nie jakimś wyjątkowym sentymentem do tego miejsca. Poza tym, przez miasto od kilku tygodni przetaczały się burzliwe, polityczne demonstracje, co zaostrzało apetyt. A i moje życie było wtedy dość pokręcone. No i... Zafascynowany siedemnastopłytową kolekcją Music of Islam, chciałem na żywo usłyszeć Ezan rozbrzmiewający z setek minaretów stambulskich meczetów. Przejrzałem przewodniki, znalazłem kilka miejsc, które warto by zobaczyć i pojechałem.

 

Wyjazd okazał się wyjątkowy, bo najważniejszą po nim pamiątką stały się nie "zdjęcia domów", płyty i inne souveniry, ale wspomnienie kilku wyjątkowych osób i niemniej wyjątkowych chwil.

Ze stambulskiego lotniska "Taty" Turka wyszliśmy koło 21. Jak zwykle, wraz z cudownym zapachem wielkomiejskich spalin, uderzyła w nas fala wszelkiej maści "pomocników". Większość z nich, słysząc słowiańską nutę naszych rozmów, zagadywała po rosyjsku, zmuszając Popsterka i mnie do strojenia coraz to głupszych min. Naród turecki, nie w ciemię w końcu bity, szybko zorientował się jednak, że nie jest to język w jakim załatwiamy interesy i najzdolniejsi jego przedstawiciele natychmiast przeszli na na uniwersalny anglo-franco-niemiecki. Szczęśliwie słowo "taxi", choć pisane na rożne sposoby i w rożnych kierunkach, wszędzie brzmi mniej więcej podobnie. W ostateczności można też wykazać się całkowitym brakiem kultury i wycelować palucha w jedno z wielu żółtych aut czekających na ulicy.

 

Przedarłszy się przez tłum krasawic i malczików rozentuzjazmowanych majową kanikułą i stanowiących przynajmniej połowę przyjezdnych, dopadliśmy pierwszej wolnej taksy.

 

Na pytanie o znajomość angielskiego (wybaczcie wszyscy podróżnicy, ale jakoś nie przyszło mi nigdy do głowy uczyć się tureckiego... podobnie jak suahili i laotańskiego), kierowca odpowiedział "yes yes". Podobnie skwitował pytanie o hotel. Nie pozostało nam więc nic innego, jak oddać się w jego ręce i ruszyć w stambulską noc.

 

Rozmowa z kierowcą nie za bardzo się kleiła, bo ograniczała się głównie do "yes yes", ale dzięki temu mogłem kontemplować bardzo szybko przesuwającą się za oknem rzeczywistość... Mniej więcej z prędkością 120-140 kilometrów na godzinę (bez grama przesady!!!).

 

Żółty rydwan nie zważał na światła, znaki, pasy, innych "uczestników ruchu drogowego" i mknął prosto do celu... Takie przynajmniej sprawiał wrażenie... Za szybami migotało miasto z jednej, a morze upstrzone światłami setek statków wpływających i wypływających w wąskie gardło Bosforu, z drugiej strony. Gdzieś pomiędzy, choć wobec ciemności trudno to dokładnie określić, mieszkańcy z pasją oddawali się grillowaniu, napełniając miejskie powietrze cudownym zapachem pieczonego mięsa.

 

Kierowca najwyraźniej nie podzielał mojej chwilowej melancholii, bo z zaciętością Roberta Kubicy wyprzedzał kolejne samochody, rażąc długimi światłami i przeklinając niepokornych. Zastanawiało mnie skąd tyle gniewu w tym drobnym ciałku? Gość mierzył najwyżej (!!!) 140, no może 145 centymetrów wzrostu. Z perspektywy Popstera, siedzącego z tylu, sytuacja prezentowała się dość komicznie - jakbym gadał do pustego fotela, który posiadł nadzwyczajny dar prowadzenia samochodu silą woli...

 

Gdy po kilkudziesięciu minutach przejechaliśmy jedną z bram Sultanahmet - stambulskiej starówki - taksówkarz wyraźnie się uspokoił. Początkowo wydawało mi się, że ma to związek z krętymi i wąskimi uliczkami zabytkowej dzielnicy. Szybko okazało się, że nie tylko...

 

Po, mniej więcej, 2-3 minutach jazdy w obrębie murów, mały człowiek o wielkim temperamencie, nagle zatrzymał swój bolid na środku ulicy, dosłownie wyrwał mi z ręki papiery z rezerwacją i adresem, i na kilka minut rozpłynął się w nocy, zostawiając nam samochód z cała zawartością (chociaż wtedy byłem zbyt zszokowany, by o tym myśleć). Gdy wrócił, wyraźnie wyczuwało się lepszy humor i pewność siebie. Niemal triumf! "Yes yes... park hotel... yes yes..." - powiedział i popędził wąskimi uliczkami. Po kolejnych kilkunastu minutach zapał jakby lekko ostygł i atmosfera na powrót stała się nerwowa. Taksówkarz nie krył się już ze swoją nieznajomością topografii miasta i pytał o drogę co trzecią napotkaną osobę. A o tej porze na starówce tłumy są nieprzebrane.

 

W końcu, z głębokim oddechem ulgi zatrzymał się i otworzył bagażnik, po czym wskazał na taksometr, który nabił jakieś 28 lir (lirów?). Dałem mu 50... Reszty się nie doczekałem.

 

Tak jak przypuszczałem i do czego próbowałem przekonać taryfiarza, Park Hotel nie był Cosmopolitan Park Hotel'em. Niestety na reklamację było już za późno, bo po kierowcy zostało tylko złe wspomnienie.

 

Recepcjonista nie wyglądał na szczególnie zdziwionego. Zadzwonił pod numer na rezerwacji, chwilę pogawędził, z czegoś się pośmiał (z nas?), po czym objaśnił jak odnaleźć właściwy przybytek. Na miejscu byliśmy w trzy minuty...

Pisałem już nieraz, że raczej nie cierpię na żadne dolegliwości związane z przemieszczaniem się z miejsca na miejsce drogą lotniczą. A że trasa Londyn-Stambuł to ledwie trzy godzinki z haczykiem, o jakichkolwiek jet lag'ach mowy być nie może. Dlatego zaraz po zrzuceniu bagaży i zmyciu z siebie smrodu podróży, ruszyliśmy na wieczorny rekonesans. Dolegliwości Popsterka szczególnie mnie nie interesowały...

 

Pierwsze spostrzeżenie: nasz taksówkarz kręcił się w kółko nie mogąc (lub nie chcąc) znaleźć właściwego hotelu. Kilka bardzo charakterystycznych miejsc, które dzięki jego "uprzejmości" oglądaliśmy zza szyby samochodu, teraz mogliśmy podziwiać w spokoju. Zaledwie kilka kroków od naszego lokum.

 

Świetne wrażenie robi główna ulica Sultanahmet, przy której w dosłownie każdym budynku jest albo pub albo restauracja, albo hotel/hostel, albo agencja turystyczna... A czasem wszystko w jednym miejscu.

 

Problem stanowią oczywiście zachęcający do odwiedzin niezliczonych knajp "naganiacze" (Czy jest jakieś mniej pejoratywne określenie tej profesji? Bo część z nich była nie tylko skuteczna, ale i niezwykle sympatyczna i pomocna.). Oferta wszędzie była taka sama: najsmaczniejsze jedzenie, najchłodniejsze piwo, najlepsza obsługa i najlepszy tytoń do nagrili.

 

Chwilowo jednak głód wrażeń był silniejszy od głodu trawiącego trzewia i, z trudem, ale udało nam się wybronić.

 

Dzięki temu, już po chwili, naszym oczom ukazał się "widok zapierający dech w piersiach" - Błękitny Meczet nocą...

 

Ale... Gdy tylko wydostaliśmy się na dobre z ciasnych uliczek Sultanahmet, by lepiej przyjrzeć się nocnemu widowisku, za plecami wyrosła kolejna cudowna nocna zjawa - Hagia Sofia... Ile to już lat? Jakieś półtora tysiąca? I wciąż nieźle się trzyma.

 

Niestety, w ciągu kolejnych dni okazało się, że pierwsze wrażenie, jakie wywiera Stambuł jest odrobinę mylące. Później już (prawie) nic nie wywołało u mnie chęci wyrzucenia z siebie głośnego !WOW! Nie wyłączając powyższych atrakcji oglądanych za dnia i z bardzo bliska.

 

Chociaż... OK... Raz jeszcze te dwa zjawiska architektoniczne od stuleci spoglądające na siebie sprawiły, że powiedziałem "o fuck!!!" (po polsku, ale uciekam przed cenzurą:-) Kiedy wyszedłem na pierwsze śniadanie na tarasie naszego maleńkiego hotelu i zobaczyłem je z nieco innej perspektywy i w innym świetle...

  • Błękitny Meczet
  • Hagia Sofia
  • Błękitny Meczet
  • Błękitny Meczet
  • Hagia Sofia
  • Stambuł
  • Błękitny Meczet
  • Błękitny Meczet
  • Hagia Sofia
  • Hagia Sofia
  • Podziemna Katedra
  • Podziemna Katedra
  • Półksiężyc
  • Trochę ciała
  • Wielki Bazar
  • Wielki Bazar
  • Targ Korzenny
  • Targ Korzenny
  • Targ Korzenny
  • Taksim
  • Taksim

Marudzę, wiem, ale Stambuł nie do końca jest miastem do zwiedzania "po mojemu", czyli całodziennego, bezcelowego szlifowania bruków. Jest wprost stworzony dla tzw. turysty zorganizowanego. Ogromne zabytki bez najmniejszych problemów można zwiedzać w czterdziestoosobowych grupach z przewodnikiem. W każdym z nich zmieści się kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset takich wycieczek jednocześnie... "Na prawo widzimy dywan... na lewo mozaikę... nad Państwem sklepienie z XII wieku... Pięć minut na zdjęcia i wracamy do autokaru!". A autobusów na parkingu przed Hagia Sofia, skąd w ciągu zaledwie kilku minut można dojść do właściwie wszystkich ważniejszych zabytków miasta, stały dziesiątki. Ładne, czyste, nowe, z klimą i przyciemnianymi szybami... Po co właściwie ci ludzie wychodzą z biur? Nie taniej włączyć jakiś filmik na kompie i udawać, że jest się na wczasach?

 

Zawsze jednak, choć to oczywisty banał, są jakieś wyjątki potwierdzające regułę. W przypadku Stambułu wyjątkami są, mówiąc ogólnie i zupełnie nieprecyzyjnie, widoki... lub panoramy jak kto woli.

 

Miasto jest ogromne – co każdy wie. Leży na dwóch kontynentach, które rozdziela Cieśnina Bosforska – i z tego jest znane. Wdzierają się weń różne morza i zatoczki, dzięki czemu niemal zawsze widać coś "na drugim brzegu". I jeszcze jedna, dość niewygodna dla niezmotoryzowanego turysty sprawa – miasto leży na setkach gór, górek, pagórków, wzgórz, wzgórków, wzniesień, itp.

 

Wszystko to razem sprawia, że co kilka kroków napotyka się na całkiem miły dla oka widoczek... A to jakieś minarety majaczące w oddali na tle miasta. A to Most Bosforski. To znów jakiś kontenerowiec wolno przetaczający się przez... środek miasta. I tak w nieskończoność. Możliwości "widokowe" miasta są niemal nieograniczone.

 

Są jednak miejsca pod względem "oferty widoków" szczególne. Jedno z nich nie oferuje w zasadzie nic poza widokami... I to właśnie miejsce polecam absolutnie wszystkim, którzy kiedyś zajrzą do Stambułu. To miejsce, to Wieża Galata...

 

Już samo dojście do wieży jest emocjonujące. Do stojącej od setek lat w jednym z najwyższych punktów miasta dość masywnej budowli, prowadzi kilka kilometrów schodów i stromych uliczek. Zakwasy na drugi dzień gwarantowane! Ale kiedy już pokona się te wszystkie stopnie, stromizny i przeszkody, nagroda jest hojna...

 

Powrót z Wieży Galata jest na szczęście zdecydowanie przyjemniejszy i, co istotne, też nie jest wolny od "widoków".

 

Drugim "miejscem widokowym" Stambułu jest Pałac Topkapi. Sam ogromny pałac, choć wychwalany przez wszelkie przewodniki i publikacje, na mnie wywarł wrażenie raczej mizerne. Kolejne muzeum przepełnione zarówno eksponatami, jak i zwiedzającymi, w tym szczególnie uciążliwymi wycieczkami szkolnymi. Na szczęście częścią z nich opiekowały się przesympatyczne Panie Nauczycielki...

 

Tak... Ale oprócz ślicznych ciał pedagogicznych, Topkapi oferuje również świetny widok na Bosfor i azjatycką stronę miasta. Ukradkowo natomiast, można popatrzeć na Most i Wieżę Galata...

 

Trzecim miejscem oferującym całkiem interesujące widoki jest... statek wycieczkowy pływający po Bosforze - od Mostu Galata po Most Fatiha – pierwszy most wybudowany między Azją i Europą. Dodam, jeden z kilkudziesięciu statków nieustannie pokonujących tę trasę.

 

W ogóle na Bosforze, Morzu Marmara, Zatoce Złotego Rogu i wszystkich wodach oblewających Stambuł, ruch statków, stateczków i wszelkich możliwych zjawisk pływających jest wprost niewyobrażalny!

 

Info:
Statki wycieczkowe odpływają z przystani przed lub za
Mostem Galata. Wycieczka kosztuje coś około 30 lir (tyle ile porządny obiad) i trwa mniej więcej dwie godziny.

 

Bez względu na pogodę na lądzie, proponuje zabrać na pokład jakieś cieplejsze ciuchy – ja miałem na sobie długie spodnie, grubą bluzę z kapturem, arafatkę i czapkę, ale po jakimś czasie i tego było mało. Musiałem schować się przed lodowatym wiatrem za mostkiem.

  • Stromo
  • Wieża Galata
  • Most Galata
  • Most Galata
  • Wieża i Most Galata
  • Most Galata
  • Korek na Bosforze
  • Na Bosforze
  • Most Bosforski
  • Stambuł z oddali
  • Stambuł z oddali
  • Przystań wodnych autobusów
  • Stambuł z oddali
  • Stambuł z oddali
  • Meczet pod Mostem Bosforskim
  • Wieża Leandra - początek Bosforu
  • Twierdza Rumeli Hisari
  • Twierdza Rumeli Hisari

Może Stambuł nie jest wymarzonym miastem jeśli chodzi o zwiedzanie (o zwiedzanie, nie o atrakcje!). Jest natomiast niesamowity, pod względem możliwości poznawania ludzi. Nie wiem z iloma osobami zamieniliśmy kilka słów, z iloma napiliśmy się piwa, z iloma wypaliliśmy nagrilę? Zebrałyby się pewnie ze dwa tuziny. Byli Rosjanie, Szwajcarzy, Kanadyjczycy, Australijczycy, Nowozelandczycy, Amerykanie, nie wspominam nawet o tubylcach, no i ONI...

 

Któregoś z pierwszych wieczorów siedzieliśmy z Popsterem przed knajpą Mustafy – najbardziej podejrzana spelunka w Sultanahmet, z najbardziej w całym Stambule podejrzanie wyglądającym właścicielem – popijając tureckiego "Efeza" i pociągając bananową nagrilę, gdy do stolika obok (jakieś 15 centymetrów) przysiadła się strasznie hałaśliwa parka. Ona - blondynka wyglądająca na trzydzieści kilka lat. On - wyglądający na jej dużo starszego brata. Nie dałoby się ich nie zauważyć nawet gdyby siedzieli po przeciwnej stronie ulicy. OK, bardziej Jej niż Jego.

 

Skoro jednak nie siedzieli aż tak daleko, zupełnie nie pamiętam jak do tego doszło, ale padło kruszące lody pytanie: "Skąd przybywacie wędrowcy?". Dziwne, bo Ona zamilkła, pierwszy raz od dwudziestu minut, a On odpowiedział. Coś... "Przepraszam, skąd?" Coś powiedział... Głupia mina i dwa znaki zapytania w oczach... Za trzecim razem wyłapałem Ednbrrra... Hmmm... teraz tylko trzeba to jakoś zlokalizować na mapie. Na szczęście Ona otrząsnęła się z szoku widząc niepewność wypisana na mojej twarzy... "Edinburgh... in Scotland..." No, teraz zrozumiałem. Mało tego, zaraz znalazło się też objaśnienie owego szkockiego Ednbrrra (potrojone "r" jest zupełnie nieprzypadkowe i każdy kto kiedykolwiek miał okazję zetknąć się ze Szkotami będzie wiedział o czym piszę). Otóż, jak najchętniej każdą wolną chwilę spędzałby każdy mężczyzna? Z głową w staniku swojej kobiety... head-in-bra (wyjątkowo z niemym "h"...)

 

Z Dennise i Chrisem spotykaliśmy się codziennie, czasem nawet częściej. Zawsze przypadkowo. Wieczorne spotkania przy "Efezie" zawsze przeciągały się do rana. Szczególnie kiedy z Chrisem schodziliśmy na tematy polityczne (I hate England...) Dennise i Popster zazwyczaj dawali wtedy za wygraną i spokojnie oddalali się do hoteli. My bełkotaliśmy dopóki, dopóty Mustafa (on zamykał zawsze ostatni) nie dawał nam wyraźnie do zrozumienia, że czas-na-nas. Zdarzało się, że ostatnie piwo dopijaliśmy siedząc na schodach knajpy lub krawężniku! Ech... to se ne vrati... To takie gadki jakie zdarzają się tylko dobrym kumplom.

 

Dennise oczywiście też niczego nie brakowało. Pomijając fakt, że w wieku 42. lat wyglądała na dziesięć mniej, jest artystką z Ohio, którą zew serca zagnał do deszczowej Szkocji. Tam tworzy anioły, eksperymentuje w kuchni (sprowadzając przez e-Bay'a najróżniejsze specyfiki z całego świata), wróży z ręki... itp. Mi wywróżyła spokojne i szczęśliwe życie z jedną ukochaną i dwiema córeczkami. No i ma słabą głowę, ale to przemilczę...

  • Dennise i Chris
  • Popster i Mustafa

Jak wspomniałem, nie wszyscy "naganiacze" zapraszający do odwiedzin i skosztowania specjałów niezliczonych knajp przy Akbıyık Caddesi - głównej turystycznej ulicy Sultanahmet - to upierdliwe i irytujące typki. Muza[ffer] należał jednak do tych najgorszych!

 

Z zadziwiającą precyzją rozpoznawał narodowość spacerujących deptakiem turystów i, w zależności od potrzeby, sypały się jak z rękawa wiązanki zachwytów nad "kuchnią mamy" w najróżniejszych językach, poparte madmoisel'ami, mate'ami, sir'ami, itp. Dziewczęta zawsze mogły liczyć na docenienie ich urody. Nawet jeśli absolutnie jej nie posiadały. Te rzeczywiście ładne natomiast, często musiały zastanawiać się nad odpowiedzią na, niełatwe skądinąd, pytanie: "czy wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?".

 

A czy muszę pisać jakie wrażenie wywierały wymiany zdań z... Koreańczykami i Chińczykami? Chyba nie?

 

O tym, że dla Francuzów miał zawsze najlepsze, specjalnie sprowadzane wina, dla Australijczyków (których Stambuł odwiedza nadzwyczaj wielka liczba), Brytyjczyków i połowy świata najlepsze, zimne piwo, a dla Hindusów zawsze świeży chlebek naan, chyba też wspominać nie muszę?

 

Nas kusił kilka razy. Za każdym razem obiecywaliśmy wrócić później, więc, w końcu, trzeba było obietnicę spełnić.

 

Wkrótce okazało się, że Muza, alias Erick, ma nie tylko dar przyciągania klientów, ale również ich przetrzymywania w nieskończoność. Jego gadatliwość i bezczelność (w kontekście okładu klient-restaurator) przekraczała zaś wszelkie granice!

 

Wiek: oficjalnie - 20 lat. Prawdziwy - w przybliżeniu 25. O co chodzi? Gdy Muza się urodził, gdzieś we wschodnim tureckim Kurdystanie, jego rodzice zapomnieli go zarejestrować. Ot... zdarza się. Później nie za bardzo mogli pojawić się w urzędzie z "noworodkiem", który już od dawna chodzi i gada. Przymusiło ich dopiero życie. Kiedy w wieku około 5. lat Muza poważnie zachorował i rodzice musieli położyć go do szpitala, za niewielką opłatą, znalazł się akt urodzenia, który odrobinę go odmłodził.

 

Stan cywilny: związek nieformalny z dziewczyną z... Tajwanu (?!?!). Spotkali się w Stambule, gdzie, na miejscowym uniwersytecie, studiuje ponoć bardzo wielu Azjatów. Chwilowo dziewczyna była w domu na wakacjach, ale oboje odkładają kasę na otwarcie tureckiej knajpki w Taipei. Podobno tamtejsi Chińczycy są bardzo otwarci i ciekawi jeśli chodzi o egzotyczną kuchnię.

 

Naszym wspólnym obiektem westchnień stała się jednak Carmen - Brazylijka o boskim tyłeczku, która regularnie, dwa razy dziennie, mijała Family Restaurant Muzy. Niestety, poza krajem pochodzenia i imieniem, nie udało nam się wyciągnąć z niej nic więcej. A tym bardziej przyciągnąć jej do nas.

 

Poza tym, kuchnia jego mamy wcale nie była jakaś rewelacyjnie dobra. Skusiłem się na kilka dań i byłem zdecydowanie rozczarowany. No ale muszę przyznać, że po dwóch dniach przychodziliśmy tam nie dla maminych wiktuałów i zimnego piwa, ale dla towarzystwa (nadzwyczaj rozrywkowego) Muzy.

 

On zresztą też przestał traktować nas jak zwykłych klientów. Ciągle marudził, że za mało jemy, nie pijemy raki tylko piwo, a w dodatku nie zostawiamy jakichś sensownych napiwków. W ramach rekompensaty pomagaliśmy mu w zdobywaniu klientów. Z zadziwiająco dobrym skutkiem...

  • Muza
  • Pij mleko

Przed wyjazdem do Stambułu, zadziwiająco spięta była Moja Droga Rodzinka. Naczytali, albo nasłuchali się gdzieś, że Turcy są nadzwyczaj skorzy do wszczynania bójek, a turyści są dla nich wdzięcznym obiektem treningów. We wszystkich tych zasłyszanych przez (szczególnie) Mamuśkę historiach, obcokrajowiec zawsze był na, z góry, przegranej pozycji. Nawet jeśli poradził sobie z napastnikiem (ewentualnie kilkoma), musiał później stawić czoła policji, która zdecydowanie trzyma stronę swoich pobratymców.

 

Jeden z takich niemiłych incydentów spotkał ponoć nawet któregoś z "naszych" sportowców. Poszło o kobietę. Mimo że nadwiślański obrońca kobiecej czci dał sobie radę z tureckim agresorem, policja nie miała dla niego taryfy ulgowej. Ale "co?" i "jak?" dokładnie się stało – tego nikt już nie pamięta.

 

W każdym razie obiecałem rodzince nie wdawać się w żadne zbędne spory z ludnością miejscową, by nie spędzać jej snu z oczu. Poza tym, jechałem z Popsterem, który nie dość, że jest facetem, to jeszcze brzydkim...

 

Obietnicy dotrzymałem, ale nie znaczy to wcale, że na własne oczy (i niemal na własnej skórze) nie przekonałem się co znaczy turecki temperament.

 

Na piątek umówiliśmy się z Muzą, że jeśli nic nam nie wypadnie, późnym wieczorem, po zamknięciu restauracji, idziemy razem na Taksim zwiedzić tamtejsze dyskoteki, gdzie piwo ponoć tańsze, muzyka głośna i znośna, a dziewczęta... piękne.

 

Tak się jednak złożyło, że wypadli nam Dennise i Chris i umówioną, choć niezobowiązująco, godzinę, przesiedzieliśmy przed knajpką kolesia, który swoje tureckie imię zamienił na Martin.

 

W prowadzeniu baru i hostelu na piętrze pomagał mu (kolejny) Chris - osiemnastoletni Amerykanin, który, od przeszło roku, podróżował stopem po świecie. Do Stambułu trafił po objechaniu Rosji, Ukrainy i Bułgarii. Jak twierdził, skłonności włóczęgowskie odziedziczył w genach po rodzicach hippisach, którzy też nigdy nie mogli znaleźć sobie miejsca na ziemi...

 

Było już dobrze po pierwszej, gdy sprzed sąsiedniej knajpy zaczęły dobiegać jakieś krzyki. Nie zdarzyliśmy się nawet zorientować co się dzieje, kiedy kolesie przeszli od słów do czynów. Złapali za stojące na ulicy krzesła i zaczęli wybijać okna. Trwało to dosłownie minutę – nie więcej – gdy z „zaatakowanej” knajpy wysypał się tłum miejscowych chłopaków. Zaczęła się krótka i ostra wymiana zdań, która w ciągu kolejnych trzydziestu sekund przeistoczyła się w regularną bitwę. Przy czym, nie wiedzieć skąd i jakim sposobem, liczebność obu walczących stron powiększała się z każdą sekundą (!!!), tak, że po kolejnej minucie na Akbıyık Caddesi walczyło koło setki chłopaków uzbrojonych w krzesła, stoły, kawałki dekoracji, nagrile, kufle, szklanki, butelki... Krótko mówiąc, co tylko znalazło się w zasięgu ręki.

 

Wszystko działo się, najpierw, jakieś dwa metry od nas, a po szybkiej ewakuacji (na rozpaczliwą prośbę Martina) do wnętrza hostelu, nie więcej niż pięć metrów.

 

Chociaż, mówiąc szczerze (do czego głupio się przyznawać), ewakuacja nie była tak szybka, jak być powinna. No ale grzechem byłoby przegapić takie widowisko! Setka chłopaków napieprzająca się czym popadnie na środku ulicy, w świetle kolorowych, ozdobnych lamp i przy akompaniamencie muzyki dobiegającej z mocno już pustawych o tej porze knajp... Kto by sobie odpuścił?!? OK. Dennise... Ona schowała się głęboko w korytarzu i wykrzykiwała na nas najbardziej obelżywe wiązanki, byle tylko skłonić nas do pójścia jej śladem.

 

Dopiero kiedy jakiś zabłąkany kufel dosięgnął Chrisa, zostawiając mu siną pamiątkę na kilka najbliższych dni, uznaliśmy, że manewr odwrotu jest jak najbardziej wskazany.

 

Dodatkowego argumentu dostarczyła nam policja, która zjawiła się zadziwiająco szybko i na dzień dobry zaczęła... strzelać. Nie widziałem czy strzelają ze ślepaków, w powietrze, czy może z jakiejś „miękkiej” amunicji. Wolałem tego nie sprawdzać...

 

Po kilkunastu minutach, kiedy Martin uznał, że sytuacja jest opanowana i możemy wyjść, wokół "suki" stało kilku kolesi z rękami na dachu i rozstawionymi nogami. Policjanci starali się nie dopuścić do nich, wciąż rozgrzanych, przeciwników wymachujących przypadkowym uzbrojeniem.

 

Za nami na ulicę wysypał się tłum turystów w piżamach, obudzonych nocną wrzawą. Okazało się, że byliśmy jedynymi (!!!) naocznymi świadkami tej akcji jeśli chodzi o obcokrajowców i jednymi z niewielu w ogóle. Wieść szybko się rozeszła i przez kolejne dni "znajomi" zasypywali nas pytaniami o szczegóły. Odpowiadaliśmy, że takie "pokazy" są w programie zwiedzania miasta i odbywają się raz w miesiącu w piątkowy wieczór, więc jeśli mają ochotę, niech poczekają na następny...

 

Gdy, na drugi dzień, odwiedziliśmy Muzę, by dowiedzieć się czegoś na temat przyczyn nocnego zamieszania, na ulicy nie było już żadnych śladów bitwy.

 

Muza, choć zgodnie z planem balował na Taksim, był doskonale zorientowany w sytuacji. Walka rozegrała się między Arabami (szczerze mówiąc nie byłem świadom istnienia jakiejś znaczącej populacji Arabów w Turcji) a Kurdami. Nie poszło w zasadzie o nic konkretnego. Ot... Trochę za dużo raki i kilka niepotrzebnych słów.

 

Teraz ważniejszą sprawą było "rozliczenie się" z zadymiarzami. A tych policja już wypuściła, bo nikt na nikogo nie doniósł, nikt nie był poszkodowany i w ogóle nic się nie stało...

 

W rzeczywistości, restauratorzy gotowali się z wściekłości. Po pierwsze, szkody były niemałe. A po drugie, takie wydarzenia źle wpływają na opinię Sultanahmet, żyjącego przecież z turystów.

 

Sprawą i sprawcami zająć się miała kurdyjska mafia (prowodyrami okazali się Kurdowie), a spotkanie zorganizował i przewodził mu... ojciec Muzy. Kiedyś ponoć był z niego ostry zawodnik. Dziś "służy radą i doświadczeniem".

 

Kiedy popijaliśmy browarka gawędząc z Muzą, pod restaurację zajechało kilka aut, z których pasażerami jego ojciec serdecznie się przywitał, po czym wszyscy zniknęli w sąsiadującej z restauracją palarnią nagrili. Decyzji "rady", zdaniem Muzy, nie należało się spodziewać zbyt szybko, więc ruszyliśmy w miasto.

 

Werdykt poznaliśmy wieczorem... Prowokatorzy, tym razem, uratowali skalpy. Podjęto decyzję o ich... niezabijaniu(?!?!?) (do dziś zastanawiam się, czy był to tylko żart Muzy), nieobcinaniu żadnych członków i w ogóle zdecydowano nie naruszać ich cielesności. Uradzono natomiast, że pokryją wszelkie koszty usunięcia szkód i uroczyście (wyznaczono datę i miejsce) przeproszą poszkodowanych restauratorów. Wyrok, wydaje się, sprawiedliwy...

 

****

 

Jakieś dwa dni później raz jeszcze mieliśmy okazję bliżej zapoznać się z bujnym nocnym życiem ulic Stambułu, kiedy Fenerbahçe zdobyło tytuł mistrza Turcji.

 

Na ulicach zaroiło się od samochodów pędzących z prędkością maksymalną, z których, siedzący na otwartych oknach, kibice powiewali flagami i wykrzykiwali głośno swoją radość. W ciągu kilku godzin przynajmniej jedna trzecia budynków w mieście została oflagowana, a mury i gołe ściany pomalowano na barwy klubu. Część flag, muszę przyznać, robiła wrażenie. Dość powiedzieć, że zakrywały całe (!!!) fasady kilkupiętrowych budynków.

 

Muza, gdy zapytałem go komu kibicował, spojrzał mi głęboko w oczy i z przejęciem wycedził: "Jeśli otworzysz mi żyły, popłynie z nich czarno-żółta krew...". Fenerbahçe ma się rozumieć.

Skoro było o Muzie, nie mogę nie wspomnieć o Orhanie - drugim restauracyjnym koledze, z którym połączyła nas więź uśmiechów, uścisków dłoni, grzecznościowych wymian zdań i opinii na temat Turcji.

 

Koleś spełniał tę samą funkcję co Muza, tylko że w naszej ulubionej restauracji. Fakt, był zdecydowanie bardziej wyważony, grzeczny, kulturalny i wciśnięty w gajer, ale po paru dniach się rozkręcił. Od niego, na przykład, dowiedziałem się, między innymi, że noszę arafatkę tureckich Kurdów. Przy okazji poznałem 23 sposoby jej wiązania. Włącznie ze stylem partyzanckim i... pasterskim.

 

To właśnie dzięki knajpie Orhana zakochałem się w baraninie. Lamb chops'y serwowane w Malkoc Restaurant & Café to zjawisko, o którym nie można napisać, że jest ot tak po prostu dobre, smaczne czy pyszne... Trzeba usiąść przy stoliku na wolnym powietrzu, nakrytym pomarańczowym obrusem. Odczekać swoje podjadając rewelacyjny turecki "chleb" z sezamem (nie pamiętam jak nazywa się ten "chleb", ale to taki ogromny, dmuchany podpłomyk), który wyśmienicie smakuje z pikantnym masłem i bardzo ostrym (w smaku i zapachu!!!) owczym serem.

 

Gdy w końcu nadchodzi ta chwila... Gdy kelner stawia talerz z paroma kawałkami grillowanego mięsa i masą dodatków, jeszcze nic nie zapowiada rozkoszy dla podniebienia. Dopiero po pierwszym kęsie... Niebo! Człowiek zdaje sobie wtedy sprawę, że "w życiu piękne są tylko chwile...". W dodatku, choć to sprawa drugorzędna, cała przyjemność kosztuje około 15 lir tureckich.

 

Jeśli ktoś spytałby mnie dziś o najprzyjemniejsze wspomnienie z Turcji, bez wahania odpowiadam: grillowana baranina!!!

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. zfiesz
    zfiesz (03.01.2013 21:47)
    cała przyjemność po mojej stronie:) zazdroszczę wspomnień. ja, jak można wyczytać powyżej, mam zdecydowanie mniej burzliwe:)
  2. annawwalii
    annawwalii (19.12.2012 21:07) +2
    Bosh.. spędziłam w tym mieście najlepszy tydzień swojego życia: włócząc się po szemranych dzielnicach w których domy nie miały czasem nawet ścian (stambulski fenomen biedy), przesiadując na ławeczce gapiąc się na nocną Hagię Sophię i Błękitne Cudo; padając z nóg, z 2000 zdjęć na karcie i jeszcze prawie wyszłam za mąż za szeplaniącego po rusku kelnera. Kocham, wielbię, wyznaję, byłabym skłonna natychmiast się przeprowadzić, gdyby okoliczności życiowe sprzyjały. Dzięki za przypomnienie (nie żebym zapomniała..) - dobre, dobre..
    Anna
  3. zfiesz
    zfiesz (26.03.2011 0:03) +1
    "morze faktów" to dość nowy wynalazek:-) wiekszość starych relacji jest utrzymana w podobnym do powyższego stylu. może czasem z lekkimi odchyłami do przegadania;-) i cóż... zapraszam po inspirację (ech, ta moja skromność!:-)
  4. asta_77
    asta_77 (27.02.2011 22:15) +1
    Tym razem zamiast zfieszowego "morza faktów" - "morze wrażeń" - też się fajnie czyta :) Jeszcze nie byłam w Stambule, ale jak będe jechała, na bank wrócę tu po inspirację ;)
  5. zfiesz
    zfiesz (23.10.2010 22:00) +1
    ech... ja już pawie zapomniałem smaku baraniny...
  6. ewelinka_w
    ewelinka_w (14.10.2010 11:16) +1
    mnie Istambuł oczarował jakiś rok temu
  7. zfiesz
    zfiesz (30.01.2010 12:57) +1
    cała przyjemność po mojej stronie:-)

    i czyżby drugi kot był angielski? menu by tak sugerowało;-)
  8. 2_koty
    2_koty (30.01.2010 11:58) +1
    Turcja to całkiem "nie moje" klimaty. Miałam tylko przejrzeć zdjęcia, ale jak zaczęłam czytać to oderwać się nie mogłam! Niezła relacja.
    A baranina ma dla mnie smak podróży i zawsze przywołuje miłe wspomnienia (chociaż ostatnio trochę zbyt często ją jadam w domowych warunkach)
  9. zfiesz
    zfiesz (15.12.2009 20:53) +1
    podobną argumentację (popartą opiniami prawników) przytaczałem... bezskutecznie...
  10. lmichorowski
    lmichorowski (15.12.2009 20:40) +1
    Te boje o portrety zauważyłem, ale nie do końca rozumiem. Nie podzielam bowiem obiekcji wyrażanych przez niektórych. Uważam, że skoro nie jest to publikacja sensu stricte komercyjna , ma charakter fotografii reportażowej i nie narusza godności i intymnej sfery fotografowanej osoby, to chyba nie jest wymagana jej zgoda na zamieszczenie zdjęcia w "Kolumberze". Stosując ultra restrykcyjną wykładnię nie możnaby - chcąc być w zgodzie z prawem - publikować zdjęć żadnej osoby, która nie wyraziła na to formalnej zgody. A chyba tak nie jest... Oczywiście, we wszystkim należy stosować zasadę szacunku dla drugiego człowieka i .... zwykły, zdrowy rozsądek. Pozdrawiam.
  11. zfiesz
    zfiesz (15.12.2009 20:01) +2
    a dziękuję, dziękuję leszku:-) w sekrecie powiem ci, że nie nie mogłem się powstrzymać przed strzeleniem kilku fotek dziewczętom znad bosforu, ale... pewnie zauważyłeś jakie boje toczą się tu o "portrety" i tym podobne:-)
    jeśli jednak ciekawość cię zżera... trzy fotki z mojego dawnego "magazynu"...
    "moja ulubiona" nauczycielka z topkapi: http://images26.fotosik.pl/52/cfa9d51aff215d78.jpg
    muza... ale ta akurat chyba na wakacjach, a nie miejscowa: http://images21.fotosik.pl/319/67f11ff0abda080b.jpg
    i trzy wersje muzułmańskiej kobiety... choć w pięciu odsłonach (zasłonach?;-): http://images21.fotosik.pl/319/a400616b9ca895e2.jpg
  12. lmichorowski
    lmichorowski (14.12.2009 12:53) +2
    Ciekawy, barwny opis wizyty (a zwłaszcza nocnego życia) w Stambule. Szkoda, że relacja nie jest okraszona zdjęciem jakiejś urodziwej Konstantynopolitańczykowianeczki (o których wszak napomykasz w tekście).
  13. zfiesz
    zfiesz (06.12.2009 22:02) +1
    harem ci się marzy?? nie komentuję:-p
  14. kokopelmana
    kokopelmana (06.12.2009 21:58) +1
    brzmi trochę jak turecka niewola...
  15. zfiesz
    zfiesz (05.12.2009 21:00) +2
    skoro fantastyczna, to... no to jesteś skazana;-)
  16. kokopelmana
    kokopelmana (05.12.2009 15:31) +2
    Fantastyczna opowieść, widać - zwłaszcza ludzi, słychać nawoływania Muzy, czuć smak baraniny i ziąb na statku. Najpierw opowieść Rebel, teraz przypadkiem zajrzałam tutaj, wygląda na to że jestem na Turcję skazana!
  17. zfiesz
    zfiesz (29.09.2009 15:50) +1
    weź bo się zarumienię;-)
  18. fiera_loca
    fiera_loca (28.09.2009 0:13) +2
    twoim towarzystwem czas sobie umilam
  19. zfiesz
    zfiesz (27.09.2009 0:56) +1
    to miłe, że zabierasz mnie ze sobą do środków transportu:-)
  20. fiera_loca
    fiera_loca (27.09.2009 0:36) +2
    tia...przeczytalam juz wczesniej te relacje...nie wiem czemu nie splusilam...aha juz wiem, bom sobie ja wydrukowala do poczytania w czasie korzystania z srodkow transportu :))) porywajaca,tak,nie cukruje (cukrze?),no...i tam tez mnie nie bylo,a chetnie...
  21. zfiesz
    zfiesz (28.04.2009 0:41) +1
    mimbla... dzięki:-)
  22. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 17:05) +1
    to i ja tak zrobię...
  23. saltus
    saltus (22.04.2009 17:04) +1
    no to sobie wyjaśniliśmy :-)
    a teraz ja idę na zakupy bo się głodna zrobiłam :-)
  24. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 17:02) +1
    no właśnie.... skoro ty tak pozytywnie nastawiona, to ja nie mam się czego obawiac;-)
  25. saltus
    saltus (22.04.2009 17:02) +1
    ależ ja to o sobie mówiłam :-)))))
  26. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 17:00) +1
    dzieki... szczególnie za potwora!:-p
  27. saltus
    saltus (22.04.2009 16:59) +2
    ależ sfieszu, nie ma się co zniechęcać, ja wiedziałam że tak będzie i jestem cierpliwa, może nie spodziewałam się, że kryzys tak się wpisze w mój harmonogram, ale też nie spodziewałam się, że pracodawcy będą mnie sobie wyrywać :-) Każda potwora znajdzie swego amatora :-) Trzeba być cierpliwym :-)
  28. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 16:55) +1
    i weź tu człowieku wracaj... chyba muszę zmienić zdanie:-(
  29. saltus
    saltus (22.04.2009 16:54) +1
    kochani, nie tak szybko, z pracą teraz nie jest łatwo, zwłaszcza jak się szuka czegoś ciekawego a nie byle czego :-) Na razie się tu sprowadziłam (jutro przyjeżdżają jeszcze ostatnie moje meble) i porządkuję swoje sprawy, a jednocześnie szukam pracy, a to musi potrwać, zwłaszcza przez ten kryzys :-)
  30. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 16:49) +1
    z głodu? właśnie (od godziny) wybieram się po zakupy, ale jakoś nie mogę...
  31. chinska_zaba
    chinska_zaba (22.04.2009 16:48) +1
    ja tez myślalam, zes ty Katarzyno juz w wir rzucona.

    @zfiesz: mitomanka i ksenofobka, zaczynam rozumiec, czemu chcesz mnie zjesc ;)
  32. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 16:47) +1
    ha!! żaba nie dość, że chińska, to jeszcze mitomanka!:-)
  33. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 16:46) +1
    uuu... ciągle szukasz? ja myślałem, że ty juz na dobre rzuciłaś się w wir nowych obowiązków;-)
  34. chinska_zaba
    chinska_zaba (22.04.2009 16:46) +1
    no dobrze, postaram się do tego czasu odpierać samotnie zakusy zfiesza na żabie, hmm... udka ;p
  35. saltus
    saltus (22.04.2009 16:42) +1
    będę się starać żabciu, ale najpierw muszę pilnie znaleźć pracę :-)
  36. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 16:40) +1
    ja? hmmm... wygladało mi na to, że jednak to ty sie poddałaś... depilacji;-)
  37. chinska_zaba
    chinska_zaba (22.04.2009 16:38) +1
    właśnie, mieliśmy Kasiu, zfiesz się całkiem skompromitował.
    Priorytety priorytetami, ale musisz zostać z nami :)
  38. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 16:36) +1
    ooo... właśnie mielismy tu dzis mała dyskusje o jedzeniu... zab z czekolada, czy jakos tak... :-)
  39. saltus
    saltus (22.04.2009 16:33) +2
    co niesłusznie. Jeść przecież trzeba i na chleb zarobić, a z tego co pamiętam to kolumber raczej tylko duszę i oczy karmi :-)
  40. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 16:31) +1
    niesłusznie... oj niesłusznie... ;-)
  41. saltus
    saltus (22.04.2009 16:29) +1
    ach żabciu, wróciłam do kraju, w Wwie siedzę, priorytety mi się całkiem pozmieniały :-)
  42. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 13:56) +1
    kariera żabciu! kariera o ilę dobrze pamiętam:-) katarzyna do ojczyzny wróciła... podbój szykuje:-)
  43. chinska_zaba
    chinska_zaba (22.04.2009 13:55) +1
    trzy to duzo :]

    Właśnie Ktarzyno, zalatanaś, czy mąż nałożył embargo na kolumbra? :)
  44. zfiesz
    zfiesz (22.04.2009 13:52) +1
    a dziękuję katarzyno:-) widzę, że naprawdę zalatana jesteś. żeby tak kolumbera zaniedbywać! no no... nieładnie:-)
  45. saltus
    saltus (22.04.2009 13:10) +1
    no proszę, dopiero się dowiedziałam, że zfiesz wygrał, gratulacje, trochę spóźnione, ale lepiej takie jak żadne :-) Brawo mistrzuniu :-)
  46. zfiesz
    zfiesz (21.04.2009 16:12) +1
    tja... zapamiętałem może ze trzy:-)
  47. rebel.girl
    rebel.girl (21.04.2009 16:05) +1
    i tak 23 style wiązania arafatki rulez ;)
  48. zfiesz
    zfiesz (21.04.2009 15:24) +1
    no i co ja moge powiedzieć?... no... no 'brawo jasiu!!" jak mawia mój przyjaciel adaś:-)
  49. duzinek
    duzinek (21.04.2009 15:21) +2
    Dąsać? ale za co? No chyba że za cień podejrzenia, że mogłabym się dąsać.
    Jestem stworkiem po klasie mat-inf, studia na politechnice na matmie - cały czas z facetami, więc notorycznie w użyciu były dwuznaczności, niewybredne żarciki itp. To dla mnie chleb powszedni.
  50. zfiesz
    zfiesz (21.04.2009 14:46) +1
    smoku, czerwony_arbuz - dzięki za plusy:-)
zfiesz

zfiesz

Zwierz Meksykański
Punkty: 143738